Mądrość z książek: Filozofia życia według Greka Zorby

(…) Było to w Macedonii. Nad górami pokrytymi śniegiem zerwał sie nocą straszliwy wicher. Wstrząsnął mizerną chałupą, w której się schroniłem, próbując ją przewrócić. Ale ja ją dobrze umocniłem. Siedziałem samotnie przed kominem, w którym płonął ogień, i ze śmiechem wyzywałem wichurę, krzycząc do niej: "Nie uda ci się wcisnąć do mojej chaty, nie otworzę ci drzwi, nie zgasisz mojego ognia, nie obalisz mnie!"
Te słowa Zorby pokazały mi, jak powinien zachowywać się człowiek i jakim językiem przemawiać do ślepej potęgi konieczności. Toteż idąc szybko wzdłuż brzegu i ja przemawiałem do niewidzialnego wroga: "Nie uda ci się wtargnąć do mojej duszy, nie otworzę ci drzwi, nie zgasisz mojego ognia, nie obalisz mnie!".


(…) Nie myślałem o niczym. Umysł odpoczywał zwinięty w kłębek jak kret – słyszałem najlżejsze odgłosy, poruszenia i szmery ziemi. Słyszałem szelest deszczu i kiełkowanie nasion. Czułem, że niebo i ziemia łączą się z sobą jak niegdyś, w odległej epoce, kiedy splecione w uścisku niby mężczyzna z kobietą płodziły potomstwo. Słyszałem szum morza, które ryczało i głodne lizało brzeg jak dzika bestia.
Byłem szczęśliwy, zdawałem sobie z tego sprawę. Rzadko szczęście odczuwamy wtedy, kiedy jest naszym udziałem. Dopiero gdy przeminie spoglądamy wstecz i nagle pojmujemy – niekiedy ze zdumieniem – jak bardzo byliśmy szczęśliwi. A ja na tym kreteńskim wybrzeżu przeżywałem szczęście i wiedziałem, że jestem szczęśliwy.


(…) Powiedz mi, co robisz z jedzeniem, które spożywasz, a powiem ci kim jesteś. Jedni przerabiają je na tłuszcz i nawóz, inni na pracę i zabawę, jeszcze inni – jak słyszałem – na boskość. Istnieją więc trzy rodzaje ludzi. Ja, szefie, nie należę do najgorszego z nich ani do najlepszego. Jestem pośrodku. To, co jem przerabiam na pracę i dobry humor. To nie jest najgorsze.
- A ty, szefie, jak myślę, usiłujesz przekształcić jedzenie w boskość, ale ci się to nie udaje, więc się męczysz. Spotkało cię to, co koguta.
- A co by było z tym kogutem, Zorba?
- Widzisz, kogut chodził sobie godnie, jak przystało na koguta. Aż pewnego dnia zachciało mu się naśladować gołębia. Odtąd zapomniał biedak, swego własnego chodu. Wszystko mu się pomieszało, widzisz? Kuśtyka.
Podniosłem głowę.


(…) – Jesteś młody, szefie. Jesteś jeszcze młody, nie możesz tego zrozumieć. Kiedy posiwiejesz jak ja, pogadamy o tym, o tej odwiecznej sprawie.
- Jakiej odwiecznej sprawie?
- O kobiecie, oczywiście! Ile razy mam ci to powtarzać? Kobieta jest odwieczną sprawą. Ty jesteś teraz jak koguty, które wskakują na kury, raz dwa robią swoje, a potem nadymają się, wskakują na kupę gnoju i pieją. Nie obchodzą ich kury, lecz własne grzebienie. Cóż ty możesz wiedzieć o miłości? Nic a nic!
Splunął z pogardą i odwrócił się, nie chcąc na mnie patrzeć.


(…) Ubrałem się i ruszyłem na wybrzeże. Szedłem szybko. Byłem szczęśliwy, jakbym uniknął jakiegoś niebezpieczeństwa albo grzechu. Świętokradztwem wydało mi się teraz moje poranne pragnienie spojrzenia w nienarodzoną jeszcze przyszłość.
Przypomniałem sobie pewien ranek, gdy zobaczyłem uczepioną kory drzewa poczwarkę właśnie w chwili, gdy motyl rozrywa spowijającą go powłokę, przygotowując się do lotu. Czekałem dość długo, ale motyl zwlekał. Niecierpliwie schyliłem się i zacząłem go ogrzewać własnym oddechem. I w moich oczach – szybciej, niż przewiduje natura – zaczął dokonywać się cud. Powłoka opadła i wyszedł motyl, ale kaleki. Nigdy nie zapomnę przerażenia, jakie odczułem, gdy zobaczyłem, że nie może rozwinąć skrzydeł. Drżąc próbował tego dokonać wysiłkiem całego ciała – na próżno, choć pomagałem mu oddechem. Potrzebny był tu cierpliwy proces dojrzewania. Skrzydła powinny wolno rozwijać się w słońcu. Teraz było już za późno. Ciepło mojego tchnienia zmusiło go, aby opuścił poczwarkę przedwcześnie, pomarszczony niby embrion. Drżał rozpaczliwie jeszcze chwilę i umarł w mojej dłoni.
Te leciutkie zwłoki motyla spoczęły ogromnym ciężarem na moim sumieniu. Dzisiaj już wiem, że pogwałcenie odwiecznych praw natury jest śmiertelnym grzechem. Nie wolno nam ulegać niecierpliwości, winniśmy z ufnością poddawać się wieczystemu rytmowi wszechświata.


(…) Ten niewykształcony robotnik, w swej wściekłej niecierpliwości łamiący stalówki przy pisaniu, roztrząsa podstawowe problemy istnienia jak pierwotni ludzie, którzy dopiero co przestali być małpami, albo jak wielcy myśliciele, taktując to jako doraźną, niezbędną potrzebę. Postrzega ze świeżością dziecka. Wciąż się dziwi i pyta. Wszystko wydaje mu się cudowne i każdego ranka, gdy otwiera oczy i spogląda na drzewa, morze, kamienie, ptaki – staje osłupiały. "Cóż to za cud! – woła. Ileż tajemnic kryje w sobie drzewo, morze, kamień, ptak!"
Pamiętam, że pewnego dnia, kiedy szliśmy w stronę wsi, spotkaliśmy jakiegoś staruszka jadącego oklep na mule. Zorba wytrzeszczył swe okrągłe oczy i wlepił je w zwierzę. Spojrzenie jego miało w sobie tak wielką siłę i żar, że wieśniak, przeżegnawszy się, przerażony zawołał:
- Na Boga! Kumie, nie rzuć na niego uroku!
- Co zrobiłeś staruszkowi, że tak krzyknął? – spytałem.
- Ja? Nic mu nie zrobiłem. Patrzyłem na muła. Czy na tobie nie robi to wrażenie, szefie?
- Co?
- Że istnieją na świecie muły.


(…) Zorba na wpół z przejęciem, na wpół kpiąco zaczął snuć fantastyczną opowieść o stworzeniu człowieka:
- A więc posłuchaj, szefie! Bóg obudził się pewnego ranka w złym humorze. "Co ze mnie za Bóg, skoro nie mam ludzi, żeby kadzili mi albo bluźnili, bym miał rozrywkę! Żyję samotnie jak stary puchacz. Znudziło mi się to!" Splunął, ulepił bryłę błota, ugniótł starannie i uformowawszy człowieka, postawił na słońcu. Po siedmiu dniach zabrał go stamtąd, bo już wysechł, obejrzał i zaśmiał się.
"Niech mnie diabeł porwie – rzekł – toż to stojący na tylnych racicach wieprz. Zamierzałem zrobić coś całkiem innego! Trudno, stało się! Sknociłem!"
Chwycił człowieka za kark i dał mu kopniaka: "Ruszaj no! Jesteś zdolny tylko do płodzenia nowych prosiaków! Ziemia należy do ciebie, więc zmykaj! Raz, dwa – i już cię nie ma!"
Ale człowiek, wyobraź sobie, wcale nie uważał się za wieprza. Ubrał się w miękki kapelusz, zarzucił niedbale na ramiona marynarkę, włożył spodnie z dobrze zaprasowanym kantem i turecki bambosze z czerwonym pomponem. Za pas zatknął sztylet – zapewne dostał go od diabła z napisem "Pożrę cię!"
To był właśnie człowiek. Bóg podał mu rękę do ucałowania, a on podkręcił wąsa i powiada: "Ustąp, dziadku, z przejścia".
Zorba przerwał, widząc, że skręcam się ze śmiechu. Spochmurniał.


(…) Wobec milczenia Zorby znów budziły się we mnie odwieczne czcze głosy. Pierś moja znów napełniła się trwogą. "Czym jest świat? – zapytywałem sam siebie. – Jaki jest cel jego trwania i jak my efemeryczne istoty, możemy pomóc w osiągnięciu tego celu? Zorba sądzi, że celem człowieka jest folgowanie uciechom cielesnym, inni uważają, że oddawanie się rozkoszy intelektualnej. Ale oba te twierdzenia są dwiema różnymi płaszczyznami tego samego przedmiotu. Ale dlaczego? W imię czego? Bo gdy ciało w proch się obróci, czy pozostanie z nas owo coś, co nazywamy duszą? A może nie pozostaje z nas nic, a nasze nieustające pragnienie nieśmiertelności pochodzi nie stąd, że sami jesteśmy nieśmiertelni, tylko stąd, że w tej krótkiej jak tchnienie chwili naszego istnienia służymy jakiejś nieśmiertelnej sprawie".


To moja ulubiona książka.